Jak co roku przedstawiciele Łódzkiego Klubu Seniorów Lotnictwa uczcili
rocznicę - już 69 tą - pierwszej powojennej katastrofy samolotu
pasażerskiego należącego do PLL LOT, która miała miejsce 15 listopada
1951 roku w okolicach wsi Górki Duże niedaleko Tuszyna.
Maszyna pasażerska typu Li-2 rej. SP-LKA wystartowała tego dnia z
łódzkiego Lublinka w dalszy lot. Lot odbywał się po trasie Szczecin –
Kraków z międzylądowaniem w Poznaniu i Łodzi. Tu po dotankowaniu
paliwa oraz zabraniu ostatnich pasażerów i ich bagażu na lot do Krakowa,
czteroosobowa załoga pod dowództwem kpt. pilota Mariana
Buczkowskiego startuje do ostatniego etapu lotu z dwunastoma
pasażerami na pokładzie.
Lot tego dnia przebiega w trudnych warunkach pogodowych, ale samolot
startuje z Łodzi bez problemów pomimo dużego zamglenia i niskiej
podstawy chmur. Samolot po starcie obiera kierunek na południe i leci
wyznaczona trasą, która przechodzi m.in. nad Tuszynem. Tu lecąc pod
chmurami około godz. 10.30, po minięciu wsi Górki Duże, dochodzi do
tragedii – nisko lecący samolot zawadza o przewody linii wysokiego
napięcia i tracąc część skrzydła rozbija się o ziemię. Dochodzi do wybuchu
paliwa znajdującego się w zbiornikach – samolot dopiero co dotankował w
Łodzi, więc jest go mnóstwo. W gwałtownym pożarze giną pasażerowie i
członkowie załogi – razem 16 osób.
27 listopada 2010 r., z inicjatywy Zbigniewa Buczkowskiego – syna
kapitana, d-cy załogi samolotu Li-2 rej. SP-LKA - na rynku w Tuszynie
odsłonięto pamiątkową tablicę poświęconą ofiarom pierwszej powojennej
katastrofy samolotu należącego do PLL LOT. Na pomniku została
umieszczona łopata od śmigła samolotu typu Li-2.
W bieżącym roku, ze względu na panującą pandemię COVID-19 oraz
związanymi z nią obostrzeniami – delegacja składająca wiązankę i
zapalająca znicze pod pamiątkową tablicą była skromna. Jednak oprócz
kwiatów i zniczy, katastrofę uczczono również z powietrza. Przelotu nad
tuszyńskim rynkiem dokonali Jakub Rogulski samolotem Cessna 182P
„Skylane” rej. SP-DTQ oraz Ireneusz Łęgowski, który pilotował samolot
sportowy klasy ULM – Urban Air/Distar UFM-13 „Lambada” rej. OK-
WUA30. W tym roku, również w listopadzie, mija dziesiąta rocznica
odsłonięcia obelisku upamiętniającego ofiary pierwszej powojennej
katastrofy samolotu pasażerskiego polskich linii Lotniczych LOT.
Przy tej okazji przypominamy artykuł autorstwa Wioletty Gnacikowskiej,
który ukazał się w łódzkiej Gazecie Wyborczej w 63 rocznicę pierwszej
powojennej katastrofy lotniczej samolotu należącego do PLL LOT:
Dlaczego spadł samolot Li-2
Wioletta Gnacikowska, Gazeta Wyborcza, 15 sierpnia 2013 | 14:53
Przed 62 laty pod Łodzią, w pierwszej po wojnie katastrofie
samolotu pasażerskiego, zginęło 16 osób. Winą za nią obarczono
pilota, ale krewni członków załogi są do dziś przekonani, że do
tragedii doszło, bo zmuszono ją do startu niesprawną maszyną.
15 listopada 1951 r. samolot Li-2 (od nazwiska konstruktora Borysa
Lisunowa), jedna z dziesięciu takich maszyn podarowanych Polskim Liniom
Lotniczym LOT przez Związek Radziecki, leci ze Szczecina do Krakowa,
lądując po drodze w Poznaniu i Łodzi. Po starcie z tego ostatniego miasta
punktualnie o godz. 10.30 przelatuje nad wsią Górki Duże, 20 km na
południe od Łodzi. Leci bardzo nisko, więc choć jest mgła, widzą go
mieszkańcy Górek, a wśród nich 19-letni wówczas Aleksander Burczyński,
który opowiada: - Krzyknęliśmy: "Zaraz zaczepi o słup!" I pobiegliśmy w
tamtą stronę.
Samolot zahacza o drut na słupie, który okręca mu się wokół śmigła.
Potem zrywa jeszcze druty z dwóch innych słupów i spada. Na ziemi w
roztrzaskanej maszynie wybucha zbiornik z paliwem.
- Wszystko się paliło. Ktoś urwał się z fotelem przypięty pasem
bezpieczeństwa i płonął jak pochodnia. Tylko jedna kobieta się nie spaliła,
bo odrzuciło ją na bok. Głowę miała urwaną - opowiada Burczyński, który
z innymi mieszkańcami pobiegł ratować pasażerów.
Na miejsce przyjeżdża straż pożarna z beczkowozami i gasi ogień. Potem
milicja każe otoczyć teren i nie dopuszcza nikogo do wraku samolotu. W
katastrofie ginie dwunastu pasażerów i czterech członków załogi. -
Przyjeżdżały rodziny na identyfikację ofiar, ale nie było to proste. Tam nie
było ludzi, tylko kości. Przywieźli trumny i włożyli do nich to, co znaleźli -
opowiada Burczyński.
Czy komisja zbadała katastrofę?
Zaraz po katastrofie jej przyczyny badała specjalna komisja, którą - jak
donosił "Dziennik Łódzki" - powołało prezydium rządu. Nie wiadomo, kto w
niej był i w jaki sposób ustalała przyczyny wypadku.
Składu można się jednak domyślać, bo gdy siedem miesięcy później w
centrum Poznania na przechodniów na ulicy spadł bombowiec (oprócz nich
zginęła też załoga), komisją badającą wypadek kierował radziecki generał
lotnik Iwan Turkiel, a w pięcioosobowym składzie było aż czterech
radzieckich wojskowych. Przyczynę ustalili już w ciągu trzech dni: błąd
pilota.
Nie wiadomo, czy generał Turkiel i jego koledzy badali też katastrofę w
Górkach Dużych, ale komisja powołana w jej sprawie też pracowała
błyskawicznie. Już po dwóch tygodniach ustaliła: warunki atmosferyczne
były bardzo trudne, ale stan samolotu bez zarzutu - wszystkie urządzenia
pozwalające latać w dzień i w nocy bez względu na pogodę były sprawne.
I tym razem winą obarczono pilota: Kapitan statku powietrznego podjął
błędną decyzję dokonania przelotu Łódź - Kraków pod chmurami, które
tego dnia znajdowały się bardzo nisko, bo zaledwie 120 m nad lotniskiem
w Łodzi, a na trasie lotu miejscami sięgały powierzchni ziemi. W szóstej
minucie lotu (...) trafił na gęstą mgłę, która spowiła wzgórze o wysokości
260 m n.p.m. (...) W ostatniej chwili pilot usiłował poderwać samolot do
góry. Było już za późno i samolot zawadził lewym skrzydłem o skraj
poprzeczki masztu. Siłą uderzenia urwane zostały trzy metry skrzydła.
Opadając, samolot uderzył o pagórek. Wskutek wstrząsu popękały
przewody benzynowe i wybuchł pożar.
Ale czy komisja rzeczywiście przeprowadziła dokładne śledztwo?
Mieszkańcy Górek Dużych twierdzą, że nikt ich nawet nie przesłuchał: ani
milicja, ani UB, ani żadna komisja. Do rozbitego samolotu wybudowano
drogę z betonowych płyt, żeby wywieźć jego szczątki. Jeden silnik zabrano
do Wojskowych Zakładów Lotniczych w Łodzi, gdzie leżał kilka lat i nikt się
nim nie interesował, nie było ekspertyz. Drugi wywieziono do Warszawy.
Czy pilot startował z pistoletem przy głowie?
Za sterami Li-2 siedział kapitan Marian Buczkowski, drugim pilotem był
Hieronim Bakalus, radionawigatorem - Kazimierz Jurgo, a mechanikiem
pokładowym - Andrzej Olesiński.
Buczkowski, pilot po szkole w Dęblinie, w czasie kampanii wrześniowej
walczył nad Warszawą, gdzie został zestrzelony i ranny. Gdy ginął pod
Tuszynem, miał 33 lata, a jego syn Zbigniew - dziś znany aktor - osiem
miesięcy; natomiast drugi, Waldemar, cztery lata. Z trzecim ich mama
była w ciąży, a gdy się urodził, dostał imię po ojcu - Marian.
Po śmierci męża wdowa dostała odszkodowanie - kilka jego pensji. W
Ministerstwie Transportu wyprosiła też przydział na mieszkanie z łazienką.
O szczegółach katastrofy Zbigniew Buczkowski dowiedział się dopiero,
kiedy był dorosły (matka niewiele mówiła o niej synom, żeby "nie paplali"
w szkole). Uważa, że nie doszło do niej z winy ojca. - Zgłosił awarię
silnika, ale trzeba było jakiegoś partyjniaka zawieźć do Krakowa. Wtedy
stała się rzecz straszna, bo ojca siłą zmusili, żeby leciał. A jak nie, to pod
sąd! - twierdzi aktor.
O tym, że przyczyną katastrofy był lot pod przymusem niesprawnym
samolotem, Buczkowscy, a także rodzina drugiego pilota Hieronima
Bakalusa są przekonani od 62 lat. W ich relacjach pojawia się nawet
wersja o przystawieniu któremuś z pilotów pistoletu do głowy.
- Moja babcia, Marcela Salomea Mahunik, była siostrą Hieronima
Bakalusa. Zawsze mówiła, że wujek został sterroryzowany. Podobno ktoś
na lotnisku podsłuchał rozmowę ubeka z kapitanem samolotu. Ubek
mówił, że bardzo ważna persona musi dotrzeć do Krakowa. Kiedyś
wydawało mi się to irracjonalne, ale gdyby to była nieprawda, dlaczego
sprawę zamieciono pod dywan? - pyta Tomasz Król, krewny drugiego
pilota, malarz.
Czy silnik samolotu miał awarię?
W wersję zmuszenia załogi do lotu niesprawną maszyną wątpi jednak
Andrzej Amerski, miłośnik lotnictwa, który interesuje się katastrofą od lat.
Rozmawiał o niej z osobami, które w latach 50. pracowały na lotnisku, z
którego wystartował Li-2.
- Była wersja, że samolot miał niesprawne silniki, ale tego by się nie
utrzymało w tajemnicy. A ludzie, którzy pracowali wtedy na lotnisku, nie
słyszeli o żadnej awarii - rozmawiałem z kolegą człowieka, który tankował
samolot. Zresztą, jakby silniki były niesprawne, nie nawinęłyby drutu -
argumentuje Amerski.
Wersję z pistoletem też odrzuca. - Jeśli kogoś zmuszono by do lotu, co
doprowadziłoby do rozbicia maszyny, uznano by to za sabotaż i skazano
go na śmierć. Ludzie z lotniska nic o tym nie wiedzą, a rodziny pilotów
wiedzą? Skąd? - pyta.
Także Wojciech Matz, szef wyszkolenia i instruktor w szkole pilotów, przez
36 lat kapitan w PLL LOT, uważa tę wersję za nieprawdziwą. Wielokrotnie
rozmawiał o katastrofie z nieżyjącym już ojcem, który po wojnie był
zawiadowcą łódzkiego lotniska: - Decyzję o tym, czy lecieć, podejmuje
zawsze kapitan, i tak było również wtedy. Kierownik ruchu nie powinien
jednak pozwolić mu na start w taką pogodę. A jak już wystartował, od
razu powinien iść w chmury. Pilot popełnił błąd: leciał za nisko. Ciągle nie
mogę zrozumieć dlaczego.
Ale właśnie to, że lot odbywał się na zbyt niskim pułapie, dla Zbigniewa
Buczkowskiego jest dowodem na to, że samolot był niesprawny. - Bo
gdyby był sprawny, ojciec przebiłby warstwę chmur i leciał w słońcu i
dobrej widoczności. Świadkowie mówili, że samolot wył, jakby się nie mógł
wznieść - przekonuje.
Emerytowany pilot Karol Gawora latał już w latach 50. i korzystał z tych
samych urządzeń pokładowych co załoga Li-2. Jest bardzo szanowany w
środowisku lotniczym. Potwierdza, że lot był zbyt niski i nie może
zrozumieć, dlaczego kapitan Buczkowski się na taki pułap zdecydował: -
To zabronione. Wiele razy w życiu narażałem się, ale byłem młody i
latałem sam, więc nie ryzykowałem życia pasażerów. Dlaczego Buczkowski
zaryzykował?
Gawora domyśla się, że z jakichś ważnych powodów, pomimo warunków
atmosferycznych, kapitan musiał jednak lecieć. I nie trzeba było mu
przystawiać pistoletu do głowy.
- Wtedy samolotami latały w delegacje służby wojskowe, UB, milicja.
Mówiono tylko: "Jest ważna sprawa, ważni ludzie, musisz lecieć". Rozkaz
wystarczył, nie trzeba było pistoletu. To musiał być osoboważny lot -
tłumaczy.
Czy na pokładzie był ktoś ważny?
Spośród pasażerów, którzy zginęli w katastrofie, najwięcej wiadomo o
Stanisławie Gryniewskim, którego nekrologi zamieściła łódzka prasa. Miał
44 lata, był oficerem rezerwy i pracował w należącym do Orbisu Grand
Hotelu jako kierownik administracyjno-finansowy.
Był też międzynarodowym sędzią piłkarskim, a 16 listopada 1951 r. w
Krakowie rozegrany miał być mecz Gwardii Kraków (późniejszej Wisły) z
Dynamem Tbilisi. Zainteresowanie spotkaniem było ogromne - rozpisywały
się o nim gazety, zabrakło na nie biletów.
Gryniewski nie był wyznaczony do jego sędziowania, ale pasjonował się
futbolem, więc mógł po prostu chcieć za wszelką cenę tak atrakcyjny mecz
obejrzeć. Czy jednak był tak znaczącą osobą, a mecz tak ważnym
powodem, że ktoś wpadł na pomysł i wymusił na pilocie start niesprawną
maszyną? Wątpliwe.
Na pokładzie mógł być jednak ktoś ważniejszy - partyjny dygnitarz albo
żona kogoś ważnego. Ale to tylko przypuszczenia, których nie sposób
zweryfikować. Dokumentacji tragedii nie ma ani w PLL LOT, ani w
prokuraturze wojskowej, ani w Instytucie Pamięci Narodowej.
Prawdziwych powodów katastrofy więc pewnie nigdy nie poznamy.
15 listopada 2010 r. z inicjatywy Zbigniewa Buczkowskiego na rynku w
Tuszynie, kilka kilometrów od miejsca katastrofy, odsłonięto pamiątkowy
głaz poświęcony jej ofiarom.
"Pamięci kapitana Mariana Buczkowskiego, 4 członków załogi oraz
12 pasażerów samolotu Polskich Linii Lotniczych LOT, którzy
zginęli w tym miejscu w dniu 15 listopada 1951 roku"
- głosi napis na tablicy. Na pomniku jest też łopata śmigła samolotu Li-2.
Dziękuję Andrzejowi Amerskiemu za pomoc w zbieraniu materiałów do
tekstu
Comments