Zapraszam do przeczytania opowiadania autorstwa Krzysztofa Borowiaka z Poznańskiego KSL, napisanego na 26 edycję konkursu literackiego „Ikarowe Strofy 2019”
Chciałbym zacząć to opowiadanie tak, jak zaczyna się stara baśń. Był taki człowiek wielkiego hartu i serca, który dokonał wspaniałych czynów. Minęło już ponad pół wieku od tajemniczej katastrofy lotniczej, kiedy w noc wrześniową ten wielki aeronauta zabrał w zaświaty tajemnicę ostatniego lotu. A ja, świadek przygotowań i wzlotu dwukrotnego zdobywcy Pucharu Gordona Bennetta, mający ciągle niezatarty obraz z wczesnego dzieciństwa, postanowiłem upomnieć się o jego zaniechane imię nadane Stadionowi Miejskiemu, będącemu jedynym w swoim rodzaju pomnikiem lotnika na świecie. Pułkownik Franciszek Hynek był wybitnym oficerem wojska polskiego, obrońcą niepodległości i wolności Rzeczypospolitej Polskiej, żołnierzem Armii Krajowej, więźniem obozów koncentracyjnych.
To wszystko, co wam opowiem, wydarzyło się w 10. roku trwania absurdu całej zaistniałej sytuacji.
Serce biło mi coraz szybciej. Gorączkowo obmyślałem różne podchwytliwe kwestie: o patriotyzmie, promocji miasta, fieście balonowej. Najgorsze jest czekanie. Człowiek nie wie, co myśleć. Tu już nie był zwykły urzędniczy pokój zatłoczony biurkami, regałami i szafami, gdzie każdy w godzinach urzędowania mógł wejść bez pukania i wcześniejszego awizowania. Tutaj sam wystrój - ciemne stylowe meble, na ścianie ogromnych rozmiarów gobelin z herbem grodu, stosowna odległość od drzwi do stołu - uczyły petenta szacunku i pokory. To gabinet włodarza miasta. Prezydent wyciągnął do mnie rękę. Wymieniliśmy męski, mocny uścisk dłoni. Kowal w moich oczach był Cesarzem, pewnym siebie i swojego. Postawny, o szlacheckich manierach, miłej powierzchowności, elokwentny w wypowiedziach. Po prostu dyplomata.
Kiedy byłem mały, codziennie rano i wieczorem mówiłem paciorek: „Aniele Stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój (…)” i bardzo wierzyłem, że on przy mnie stoi i mi pomaga. Teraz oczekiwałem na jego wsparcie. Kowal spojrzał, chyba czytał w moich myślach. To był młodzieńczy radykalizm dojrzałego mężczyzny, dzielenie na czarne i białe. Sprawa była drażliwa, ale z punktu prawa dziecinnie prosta. Postulowałem oficjalne kontynuowanie imienia płka Franciszka Hynka jako prawnego patrona Stadionu Miejskiego, nadanego Uchwałą Miejskiej Rady Narodowej w 1959 r., a zaniechanego w przekazach społecznościowo - medialnych po przebudowie obiektu w latach 70. i 80. XX w. Prezydent splótł dłonie i złożył tą plecionkę na stole. Palczasty pająk. Sprawiał wrażenie, że z jakiegoś powodu nie może sobie pozwolić na przyjęcie tego do wiadomości. Grałem ostro i szorowałem po bandzie. Po prostu nie miałem innego wyboru. Drażnienie się z „ojcem” to durny, niebezpieczny pomysł. Mówiłem sobie - nie porzucę tej sprawy, nie odłożę tak po prostu dlatego, że nikt nie zadaje sobie trudu poświęcenia jej czasu i uwagi. W skrytości ducha marzyłem o sprawiedliwości równej dla wszystkich i fecie balonowej na stadionie. Nagle Kowal przerwał mój barwny, „pikantny” monolog. „Bardzo mocnych słów używa pan publicznie. To niedobrze. To nieostrożnie. Na przyszłość odradzam to panu” - patrzył na mnie z odgrywanym umiejętnie współczuciem jak na kogoś, kto w teleturnieju nie potrafi w czasie odpowiedzieć na finałowe pytanie i najwyższa wygrana pechowo przechodzi mu koło nosa. Jego rozdrażnienie było widać gołym okiem. Mówił teraz podniesionym głosem, wyrzucał z siebie słowa, jak karabin maszynowy. Wkleił we mnie spojrzenie, stukał palcami w oparcie fotela, po czym mówił coraz szybciej, o ile to w ogóle było możliwe. Był wściekły. Nie drażnił mnie jego apodyktyczny i nieznośny w swojej pryncypialności ton, drażniło mnie to, że niektóre jego racje były nie do odparcia. Okopaliśmy się na z góry upatrzonych stanowiskach, w dyskomforcie odczuwalnym przez ludzi stojących wobec wiążącej decyzji. Obaj nie dotykaliśmy istoty rzeczy, obaj zdawaliśmy sobie sprawę, iż nie dotykamy istoty rzeczy, obaj byliśmy udręczeni nieuchwytnością istoty rzeczy. Stopień drażliwości tematu zamykał się w impasie sformułowania końcowego stanowiska. Wiele razy powtarzałem sobie później w myślach tę rozmowę, wiele razy wyobrażałem sobie, jak z kamienną twarzą wysłuchiwałem jego szelmowskiego wywodu.
Internet huczał od wpisów głównie młodych kibiców, że stadionowi, na którym rozgrywane są zawody żużlowe, patronuje pilot balonowy. Należeli już przecież do innego pokolenia. Osoba pułkownika, jego dokonania, nie trafiały jakoś do nich. Słuchali tego, o ile w ogóle słuchali, jak bajki i to takiej w złym guście. Musiałem połknąć większą ilość anonimowych wyzwisk. I to ma być współczesna proza polska. O Boże, spluń! O Hynku wiedzieli tyle, że żył i umarł. Wybór między starym a nowym to nie fanaberia wywołująca niepokój, to są te nasze małe absurdy lokalne. Siedziałem więc przy biurku i pisałem petycje, interpelacje, artykuły do prasy. Każdy tekst poprawiałem wielokrotnie. Były to więc rzeczy wypracowane, sprawdzone. Wydawało mi się, że wszystko co robiłem, miało w sobie coś doraźnego, tymczasowego, że miało tylko zagwarantowaną przeszłość. To całe życie bieżące. Diabeł Boruta podpowiadał: „Nie nakręcaj się, nie warto, dla kogo, po co? Nigdy już nie będzie tak jak kiedyś”. Starałem się po prostu walczyć o to, co uważałem za słuszne, nie mieczem, a piórem i to nie bynajmniej ze złotą stalówką.
Prezydent - jak Piłat - umywał ręce. Przekazał sprawę do Komisji Kultury i Sportu. Przewodniczący poprosił mnie o uczestniczenie w ostatnim punkcie posiedzenia zespołu. Objąłem wzrokiem radnych. Część osób natychmiast opuściła salę, tłumacząc się późną porą oraz udziałem w innych równoległych komisjach. Pozostali ociągali się z reakcją, nie wiedząc, jaką mają przybrać postawę. Prelekcji nie wygłaszałem według ustalonego z góry planu. Utrzymałem ją raczej w formie wolnej improwizacji. Całość wypowiedziałem niesłychanie gładko, ze swadą, jakbym całe życie nic innego nie robił. Udawałem, że wpatruję się w notatki. Niezależnie od nich i tak miałem wszystko w głowie. Zapanowała konsternacja i poruszenie. Radni w większości byli przeciwni panującemu patronowi stadionu. Gapili się na mnie, jak na małpę z prowincjonalnego zoo. Wyczuwałem między nami zasadniczą różnicę poglądów. – Ależ, szanowny panie - głos zabrał przewodniczący, wyraźnie zmartwiony – zdaje się, że traci pan dystans i poczucie zdrowego rozsądku do tematu.
– Nie, nie tracę bynajmniej zdrowego rozsądku. Wiem co komu jesteśmy winni i co kto winien Hynkowi.
Mówiłem w sposób oszalały i gniewny jeszcze długo. Usiłował mi przerwać łagodnie, ale gnałem poprzez jego słowa niepohamowanie.
– Po cóż ten nierozsądny gniew wzburzenia? Niech pan zrozumie, że jeżeli nawet mamy zastrzeżenia, to właśnie dlatego, że szanujemy Hynka i chcielibyśmy odnaleźć jakąś drogę do porozumienia. A tu od razu drażliwość, nietykalność, która choć wywodzi się zapewne ze szlachetnej miłości do lotnictwa, jest doprawdy nierozsądna.
Zrozumiałem, że przeholowałem już wtedy, gdy mówiłem w największym zapale, więc uśmiechnąłem się i rzekłem rozbrajająco: – Wiem, wiem. Czasami człowieka tak poniesie.
Poczułem bunt i złość. Cokolwiek zrobię, będzie źle. Na swój sposób brałem udział w powtórnym pochówku bohatera. Nikt jednak nie odważył się powiedzieć tego słowa. Jeżeli krył się za tym jakiś plan i ktoś nadal go realizował, to należało zadać tylko jedno pytanie: komu na tym zależało? Mieliśmy impas. I to trzeba przyznać obustronny. Pomyślałem, czy to nie ja przypadkiem jestem osłem, krnąbrnym, przekornym? Ale jakie prawo mają oni, żeby dobierać się do mojego wnętrza, wyciskając ze mnie jakieś fałszywe oblicze, takie jakie im by odpowiadało? A może mają to prawo? Czyż mam robić z siebie małpę, która za miedziaki odtańczy taniec, jaki im się podoba? Nie radni, ale - „bezradni”. A może czasem, tak przez grzeczność i układność, należy trochę potańczyć, jak inne „organki” ustne grają. Każdy ma swoje racje ukształtowane i ściśnięte w swoim wnętrzu, wyniesione z domu rodzinnego i szkoły. Ja się z wami nie zgadzam. To znaczy zgadzam się i nie zgadzam. Bohaterów na co dzień nie kochamy, bo doszliśmy do wniosku, że te sprawy załatwią z urzędu inne instytucje, tylko nie my, bo po co się narażać, w końcu kadencja rajcy trwa tylko cztery lata, po czym znowu przyjdzie przymilać się wyborcom. Nasze współczesne „Nie” jest inne niż „Nie” w przeszłości. Struktura naszego „Nie” jest przeciwstawieniem nicości. Nasze „Nie” istnieje i jest agresywne. Nasze „Nie” nie jest przeciwieństwem w stosunku do „rzeczywistości”. Ono jest rzeczywistością. Takie jest nasze współczesne „Nie”, bo „Nie”! Co można zrobić? Tutaj na tej sali wstać i pokazać wszystkim język. Ten język, który trzymam teraz za zębami i aż świerzbi. Nie położę się pod drzwiami z rozdartą koszulą, nie jestem Rejtanem. Nasze światy nie mają punktów stycznych. Wszystko nas dzieli, utrzymując dystans. To umieranie nas samych. Pamięć i szacunek dla dokonań drugiego człowieka stają się coraz płytsze i odleglejsze.
Gnany jakąś wewnętrzną potrzebą duchową, wsiadam do „ pośpiechu” i jadę na warszawskie Stare Wojskowe Powązki. W Internecie znalazłem umiejscowienie kwatery: IIB-28, rząd 1 grób 14. Z wolna kroczę cmentarną Aleją Zasłużonych pomiędzy grobami krytymi granitem, realistycznie wyrzeźbionymi figurami ze złotymi ornamentami, z trudem odnajduję ten z numerem czternastym. Czy to to widoczne przede mną klepisko, całe zarośnięte starym bluszczem, na którym leżą mały zaschnięty wiecheć kwiatów i wypalony znicz, a raczej zniczek z wyblakłą od wilgoci wizytówką „Seniorzy Lotnictwa”, złożone zapewne na ostatnie Zaduszki, nad którym góruje wysoki żelazny skorodowany krzyż? Czy na pewno jest to miejsce wiecznego spoczynku ikony polskiej awiacji? Przez chwilę nie odrywam wzroku, wpatrując się z niedowierzaniem w tę poświęconą a opuszczoną ponurą mogiłę. Pod warstwą łykowatego krzaczastego bluszczu odsłaniam fragment niewidocznej poziomej betonowej płyty nagrobnej, w którą wtopiona jest tablica ozdobiona mchem i pleśnią:
Ppłk Franciszek Hynek
Pilot Balonowy
Zginął śmiercią Lotnika
Dn. 8 IX 1958 r.
I to wszystko. Wyczuwam, że wiejący mi prosto w twarz porywisty wiatr, naturalny strażnik grobu, chciałby coś powiedzieć, ale się jąka: „-a, -aero, -aeronauta”.
Aeronauta ten był kimś wielkim, z kogo ludzie w kraju mogą być dumni.
Wieczny odpoczynek racz dać mu wszechmogący Boże. Ten grób ma tu swoją wieczność, nikt go nie zrówna z ziemią. Jestem podekscytowany tym widokiem. To nie jest lament, to tylko zgorszenie. „My Naród” – ogarnia mnie pusty śmiech i ta bezsilność sytuacji. I nikt przeciw temu nie interweniuje, nie „protestuje”. Coraz mniej rozumiem (chyba się starzeję), z tego co się dzieje. Nawet nie bardzo wiem, czy coś się dzieje. Może już nie rozumiem niedziałania, a może nie ma tu nic do rozumienia. Jest to po prostu chaos życia. No, może raczej „żyćka”. Kiedy tak samotnie stoję, dociera do mnie nagle naga prawda, że wszystko co robiłem i robię, jest gówno warte. Widzę, że kręcę się wokół tego, dając się wyprowadzić z mojej przeszłości. Najlepiej od razu rozbić to o kant stołu. Chcę raz jeszcze zawalczyć o własne wartości. Ale teraz walę głową w ten niewidzialny mur niemocy, mając jednocześnie dystans do tego walenia. Jesteśmy szarzy, pozbawieni naturalnego kolorytu – tracimy tożsamość. Dziś wiem, że mój świat byłby niedopełniony, gdyby nagle zabrakło pasji do awiacji i sentymentu dla ludzi przestworzy. Świata wskrzeszonego i kontynuowanego z dzieciństwa. Wszystko to w tym momencie wydawało się takie świeże, jakby start balonu SP-BZB Poznań z Franciszkiem Hynkiem na pokładzie zdarzył się zaledwie wczoraj. A i te coraz bardziej bledną, wietrzeją w miarę upływającego czasu. Tak naprawdę wszystko dzieje się już w czasie przeszłym. Nawet moje obecne myśli, gdy zostały pomyślane, przeszły na tamtą stronę rzeczy minionych. Zapalam znicz pamięci. Modlę się. - Czyżby rodzina lotnicza upadła tak nisko? Nazajutrz dzwonię do Dyrekcji cmentarza. Rozmowa się nie klei. Dużo by opowiadać… Nieważne. Najważniejsze, że grób w ciągu kilku tygodni został uporządkowany, o czym poinformowała administracja.
Zawisła groźba dłuższego impasu, a ja jestem dostatecznie znużony, w głowie mi się mąci. Nie chciałbym wyglądać, jakbym cierpiał na zatwardzenie. Jeszcze dam czadu. Niestety, w tej chwili brakowało pomysłu na to, co można zrobić. Temat stadionu powrócił po interwencji lokalnego Senatora RP, którego poprosiłem o pomoc. Zwołano miejski urzędniczy gabinet „osobliwości” na czele z zastępcą Prezydenta. Senator chciał odegrać rolę rozjemcy i mediatora. Aby zyskać zaufanie jednej strony, musiał ignorować drugą, choćby na krótko, potem znowu… To delikatna kwestia, nie może być rozpatrzona natychmiast. Poznajemy się, uczymy tolerancji dla cudzych poglądów. Wszystko to było dość sztuczne i raczej źle zainicjowane. Ale było. Nagle zbudziło się we mnie podejrzenie, że sprawy jakoś wymykają mi się z ręki. Miałem wrażenie jakbym został schwytany w sieć, porażony nadmiarem baśniowych dobrodziejstw i propozycji ze strony urzędników.
– Chcecie mnie przyprzeć do muru i ustatkować przy stoliku, dopiero wtedy będziecie mogli spać spokojnie.
Senator nalegał, aby spotykać się tak długo, aż dojdziemy do porozumienia i kompromisu.
– Więc dobrze – mówię krótko i sucho – zgadzam się. Ustalamy następny termin spotkania. – No, wiedzieliśmy, że jest pan rozsądny – ściskają zadowoleni moją rękę na pożegnanie. Odchodząc, wydaje mi się, jakby wymienili między sobą złośliwy uśmiech, że niby udało się mnie złapać. Cóż, zobaczymy. Nazajutrz gazeta lokalna poinformowała: „Status quo w sprawie Franciszka Hynka”. Od frustracji ratuje mnie żona i fascynacja pracą zawodową.
Po długich „uprzejmościach” i nic nie znaczącej paplaninie nastąpiła długa przerwa w rozmowach. Byłem bardziej osamotniony niż rozbitek na tratwie unoszącej się na środku oceanu. Magistrat grał wyraźnie na zwłokę. Termin spotkania przeholował wielokrotnie. Odniosłem drobniutki sukces, który dawał złudzenie, że jeszcze coś jest przede mną. Będę teraz cholernie stanowczy, o wiele bardziej zdecydowany. Możecie więc wyobrazić sobie moje zdziwienie, gdy nagle nastąpił zwrot akcji. Z postępowych radnych utworzyła się nieformalna grupa inicjatywna: eksprezydent, obecnie ordynator OIOM-u, mój belfer od historii, Beata, kumpela od zawsze, koordynatorka „spisku” i ja. Co to za idiotyczny pomysł, żeby sprawy Hynka załatwiać na szpitalnym oddziale kardiologicznym. Mnie to nawet reanimacja nie pomoże. Byłem oszołomiony i trochę oburzony tym wszystkim, ale też cały pochłonięty tym szaleństwem. W kilku zwięzłych słowach postanowiliśmy, że zachowamy tajemnicę, jak długo będzie to możliwe. Działo się coś, czego wcale nie przewidywałem. Nie było już miejsca na osłanianie się gierkami, tylko bezpośrednie starcie stylów. Kiedy wreszcie zdobyłem się na wykrztuszenie kilku słów, trochę z chytrości, trochę zaś z próżności spytałem doktora:
– Jestem niezmiernie ciekaw, który z moich tekstów wywarł na panu aż tak korzystne wrażenie? Doktor rozłożył ręce w geście bezradności .W jego głosie rozległ się ton radykalnego napomnienia – człowieku opamiętaj się, po cóż ci to wiedzieć?
Wpatrywałem się w mojego rozmówcę z niedowierzaniem, kiedy stało się jasne, że głębi tajemnicy nie sposób przeniknąć. Czułem się jak dojrzała klapsa, która za chwilę spadnie z gruszy i pacnie na ziemię, rozbryzgując się na miazgę, ponieważ nie ma już z drzewem nic wspólnego. Wykluwała się przesłanka do uwieńczenia długiego, żmudnego wysiłku.
Podjąłem decyzję, by do „vicka” już nie dzwonić, nie dopytywać się o daną osiem miesięcy temu obietnicę „światełka w tunelu”. Uwierzyłem w mądrość „harcowników”.
Nadszedł sądny dzień sesji. Dosłownie 10 minut przed otwarciem „zgromadzenia” otrzymałem telefon z sekretariatu Urzędu. Dzwonił „vicek”: – Nie tak się umawialiśmy…,
Nie dotrzymał pan warunków umowy. - Wyłem, nie słysząc własnego wycia, ale chyba istotnie wyłem. Koleżeństwo w każdym razie mówiło, że moje wycie było straszne. Ostatnie słowa zabrzmiały, jak brzęk tłuczonego szkła. „Vicek” nie maskował swojej irytacji.
– A wal się pan w swoje piersi, można było negocjować, dojść do porozumienia!
Eksplozja słów i nagle cisza, jakby połączenie przerwał katowski topór. Wiedziałem dobrze, że nawet palcem nie kiwnie. Zrozumiał, że trudno mu będzie wytłumaczyć się z tego przed szefem. Decyzji, czy ma być, czy nie ma być dotychczasowego patrona, jeszcze nie podjęto, ale wniosek leżał na stole obrad. Sprawa była otwarta. Musiałem odreagować, wieszając pod sufitem kolejną ozdobę na girlandach z gwiazdek w aeroklubowej kafejce. Za tydzień wigilia Bożego Narodzenia. Coś się rodzi… I nagle telefon. To podekscytowany „belfer”.
– Jest uchwała! – Płk Franciszek Hynek został przywrócony na patrona Stadionu Miejskiego.
Po 10. latach bitwy, ba, wojny – rozejm – wszystko się skończyło. Naprawdę mi się udało? Masuję skroń, a mimo to czuję, jakby tykała mi w głowie bomba zegarowa.
Każdy człowiek ma historię, Franciszek Hynek ma legendę.
To była bardzo ekscytująca batalia. Gratuluję autorowi uporu w dążeniu do celu, oraz świetnego tekstu. Brawo!
Leszek Mańkowski
P.S.
Powodowany troską o pamięć o naszym wybitnym baloniarzu oraz głosami kolegów dopytujących o stan grobowca, zasięgnąłem języka u źródła, czyli prezesa Warszawskiego KSL - Lesława Karsta.
W odpowiedzi otrzymałem fotografie wykonane przez Andrzej Szymczaka w 2015 roku obrazujące stan grobowca już po interwencji Kolegi Krzysztofa Borowiaka. Tak więc, uważam, ze interwencja odniosła właściwy skutek :)
Leszek Mańkowski
Comments